Wpadam do kumpla do domu. W jego pokoju na ścianie wielkoformatowe plakaty z motywem moto, na półce i biurku plastikowe modele motocykli, gdzieś na górze znad szafy dumnie „spogląda” kask, który czeka na „swój czas".

Myślę czasem o mojej chęci „zdrady”. Tak naprawdę to wystarczyłoby dać ogłoszenie i wystawić obecne moto na sprzedaż. Nie potrzeba za wiele trudu – tylko sfotografować sprzęt, napisać że jest niemalże „jak nowy”, dopisać coś w stylu "pilne" i kilka innych bajerów, i zrobione! A potem, przy dobrych wiatrach, z gotówką w ręku ruszyć na poszukiwanie czegoś nowszego, bardziej zrywnego lub po prostu czegoś co pachnie nowością.
Wiem, że są modele, za posiadanie których bylibyśmy w stanie dać wiele. Ale też zdarza się, że jak już się coś osiągnie, to jednak po jakimś czasie jakoś blednie to wszystko, choć wcześniej się na to nie zanosiło. To coś jakby napięcie, które zawsze jest największe między ustami a brzegiem pucharu z wybornym winem. Ale gdy się już napijemy, emocje zaczynają stopniowo opadać. Normalne, zaczynamy sie przyzwyczajać.
Problem o którym piszę, a więc problem, który można streścić w pytaniu „co kupić?” mają nie tylko ci, którzy wcale nie posiadają jeszcze motocykla. W równej mierze dotyczy on też posiadaczy własnych maszyn. A może jest on nawet większy w przypadku tych drugich, bo „nowicjusze” cieszą się w zasadzie każdym sprzętem – byle własnym. „Recydywiści” mają już większe wymagania.

Z jednej strony normalne jest to poszukiwanie czegoś lepszego, nowszego, szybszego... Ale ja, jako że mam coś w naturze do poszukiwania drugiego dna, zastanawiałbym się na tym, na ile też nie ulegamy przypadkiem pustemu i żałosnemu „robalowi”, który zżera nas od środka powodując wiele strat, smutku i innych paskudztw, a któremu na imię: snobizm...